Masyw Monte Rosa - próba zdobycia Dufourspitze
Na lodowiec najlepiej wejść bardzo wcześnie rano, gdy jest on jeszcze dobrze zmrożony. Prawdopodobieństwo wpadnięcia do szczeliny jest wówczas mniejsze. Minus jest jednak taki, że szczeliny są mało widoczne. Oczywiście to tylko teoria, w praktyce bywa różnie. Z naszej grupy tylko jedna osoba nie „zaliczyła” szczeliny. Nasze wpadnięcia były co prawda mało groźne. Najczęściej jedną nogą, rzadziej do pasa. Mimo wszystko, utrata gruntu pod nogami nie należy do najprzyjemniejszych uczuć.
Na lodowcu Monte Rosa byliśmy o godz. 3. Panowała zupełna ciemność. Drogi nie było widać, gdyż spadło ok. 50 cm świeżego śniegu. Musieliśmy ją sami torować. Temperatura również nie rozpieszczała. Było strasznie zimno i do tego wiał mroźny wiatr. Odczuwalna temperatura wynosiła ok. -15°C. Gdy zaczynało już świtać, daleko za naszymi plecami zauważyliśmy światła trzech czołówek. Zbliżały się do nas bardzo szybko. Tuż przed szczytem zostaliśmy dogonieni. Była to grupa Rumunów (dwóch mężczyzn i kobieta), która wystartowała z Monte Rosa Hut. Przechodząc przez lodowiec zużyli znacznie mniej energii niż my, gdyż szli po naszych śladach. Postanowiliśmy puścić ich przodem.
W połowie drogi na pierwszy przedwierzchołek Dufora (ok. 4500 m) puściły nam nieco nerwy. Byliśmy mało zgranym zespołem, dlatego odwiązaliśmy się od liny. Było to strasznie głupie, ale w tamtym momencie (zmęczenie, adrenalina) wydawało nam się jedynym słusznym rozwiązaniem. Po jakimś czasie, jeden z nas stwierdził, że zawraca. Sytuacja ta podziałała na mnie bardzo negatywnie. Chciałem również zejść, jednak kolega zmobilizował mnie w dość ostry sposób. Stwierdził, że musimy wejść przynajmniej na przedwierzchołek. Idąc do góry nie skupiałem się na wchodzeniu, tylko zastanawiałem się jak będziemy schodzić. Po dotarciu na skały, siadłem na „tyłku” i nie chciałem się już nigdzie ruszać. Uzgodniliśmy, że dalej nie idziemy. Z tego miejsca widzieliśmy Rumunów wchodzących na szczyt – tak przynajmniej sądziliśmy. Po kilku minutach odpoczynku związaliśmy się liną i bez większych problemów zeszliśmy na dół.
Przez całą wędrówkę miałem problemy z palcami u rąk – było mi w nie strasznie zimno, pomimo dwóch par rękawiczek. Najbardziej martwił mnie środkowy palec u prawej ręki. Dzień wcześniej przygniotłem go kamieniem – chowałem część bagaży pod skały, żeby mieć więcej miejsca w namiocie. Po zejściu z przedwierzchołka w końcu ściągnąłem rękawiczkę. Uszkodzony palec był lekko odmrożony – jego koniuszek był siny, twardy, gruby, i gdy dotykałem bolał. Na szczęście miałem w nim czucie. Sytuacja ta trochę mnie zmartwiła – była połowa wyjazdu, byliśmy wysoko w górach i do tego w cholernie drogim kraju.
Powrót przez lodowiec Monte Rosa dłużył się bardzo. Byliśmy strasznie zmęczeni. Co chwilę ktoś się potykał. Do obozu wróciliśmy o 15. Po zjedzeniu „byle czego” (nie czułem głodu, ale wiedziałem, że muszę coś zjeść), wypiciu herbaty i gorącego kubka poszedłem spać z wełnianą rękawiczką na prawej ręce.
Na drugi dzień zeszliśmy do schroniska zregenerować siły i uzupełnić zapasy. W Monte Rosa Hut spotkaliśmy dwójkę Irlandczyków. Oczywiście wymieniliśmy się z nimi spostrzeżeniami, a oni opowiedzieli nam m.in. o Rumunach (o tych spotkanych dzień wcześniej). Okazało się, że tylko jeden z nich zdobył Dufora, a po Rumunkę przyleciał helikopter, gdyż wpadła w szczelinę i nie mogła z niej wyjść.
Po kilkugodzinnym odpoczynku, moi ambitni koledzy stwierdzili, że są teraz odpowiednio zaaklimatyzowani i jeszcze raz chcą zaatakować Dufourspitze! Ja w ogóle nie brałem takiej opcji pod uwagę. Zadowoliłem się wysokością 4500 m n.p.m. Wróciłem jednak z nimi do starego obozu, gdyż nie chciałem zostać sam w schronisku.
Cały następny dzień przesiedziałem w obozie, gdy moi współtowarzysze szturmowali Dufora po raz drugi (wyruszyli również o 3 w nocy). O godzinie 13, zobaczyłem schodzących z góry Irlandczyków. Powiedzieli mi, że doszli tylko na pierwszy przedwierzchołek, czyli tam gdzie my dzień wcześniej oraz, że widzieli na skałach linę, więc prawdopodobnie moi kumple weszli na szczyt. Godzinę później Wojtek, Michał i Łukasz byli już w obozie. Zdobyli Dufora! Z ich opowieści wynikało, że wierzchołek był dużo dalej niż początkowo przypuszczaliśmy. Mówili również, że w nocy było znacznie cieplej niż ostatnio i co najważniejsze, lodowiec był już ‘’wydeptany”. Niestety tego dnia Dufor był w chmurach, więc o pięknych widokach można było jedynie pomarzyć.
Ostatnie dwa dni to zejście do Zermatt. Zanim to jednak zrobiliśmy weszliśmy jeszcze na grzbiet Gornergrat (3130 m n.p.m.). Znajduje się tam ostatnia stacja kolejki zębatej, obserwatorium astronomiczne z hotelem oraz taras widokowy, z którego można podziwiać ponad 20 szczytów mających więcej niż cztery tysiące metrów wysokości.
Szczeliny na lodowcu Grenzgletscher. Na zdjęciu wyglądają niepozornie, jednak w rzeczywistości mają kilkanaście metrów długości, kilka metrów szerokości i Bóg wie ile głębokości.
Zapraszamy do przeczytania pierwszego wpisu o wyprawie na Dufourspitze: Wyprawa na najwyższy szczyt Szwajcarii - prolog