W północnym Laosie, niedaleko granicy z Wietnamem, leży niewielka wioska Nong Khiaw (liczy około 3,5 tys. mieszkańców). Wieś otaczają wapienne wzgórza oraz wiecznie zielone lasy deszczowe. Przez osadę przepływa rzeka Nam Ou dzieląc ją na dwie części. Ze względu na trudne położenie geograficzne, była ona odizolowana od reszty świata przez długi czas. Tak naprawdę, jedynym środkiem transportu umożliwiającym dotarcie do Nong Khiaw była łódź. Zmieniło się to w latach 60., kiedy to Chińczycy w geście przyjaźni wybudowali most na rzece Nam Ou. Powstanie przeprawy przyczyniło się do rozwoju transportu kołowego w tym regionie. Pomimo systematycznej rozbudowy sieci dróg, północna część Laosu pozostaje wciąż bardziej dziewicza od południa kraju. To właśnie dzika przyroda i brak cywilizacji sprawiają, że z roku na rok coraz więcej turystów zapuszcza się w ten rejon. Niestety, idylla ta wkrótce zostanie zniszczona przez szybko postępującą komercjalizację, dlatego warto wybrać się do Nong Khiaw, póki nie jest jeszcze za późno. W wiosce spędziliśmy w sumie 3 dni i uważamy, że była to jedna z najfajniejszych miejscówek, jakie odwiedziliśmy w Azji Południowo-Wschodniej.
Wieś Nong Khiaw.
Widok z mostu wybudowanego przez Chińczyków.
Rzeka Nam Ou przepływająca przez wioskę.
Nong Khiaw zachowało jeszcze resztki swojej autentyczności, dlatego warto ją odwiedzić, póki nie jest za późno.
Jak dostać się do Nong Khiaw z Luang Prabang?
Tak jak wspomnieliśmy we wstępie, w przeszłości do Nong Khiaw można było dopłynąć wyłącznie łodzią z Luang Prabang. Niestety, od 2017 roku jest to niemożliwe, bowiem na rzece Nam Ou wybudowano tamy. Obecnie najpopularniejszym środkiem transportu zbiorowego w tej części Laosu są busy. Nong Khiaw oddalone jest od Luang Prabang o około 140 km. Według Google Maps pokonanie tego dystansu samochodem zajmuje blisko 4 godziny, jednak w praktyce trwa to trochę dłużej m.in. ze względu na postoje. Bilety na bus kupiliśmy w tym samym biurze podróży, co wycieczkę nad wodospad Kuang Si. Zapłaciliśmy za nie po 180 tys. kipów (≈ 30 zł). Rozmawiając z pozostałymi pasażerami w busie, okazało się, że sporo przepłaciliśmy, gdyż oni dali jedynie po 100 tys. kipów (≈ 19 zł). Skąd ta różnica? Bilety nabyliśmy u pośrednika, a pozostali osobiście udali się na dworzec autobusowy w Luang Prabang.
W przeszłości do Nong Khiaw można było dopłynąć wyłącznie łodzią.
Pomimo rozwoju transportu kołowego, rzeka Nam Ou dalej odgrywa ważną rolę w życiu miejscowych.
Tropikalna roślinność porastająca brzeg Nam Ou.
Noclegi i jedzenie
W Nong Khiaw jest sporo obiektów noclegowych, aczkolwiek w zdecydowanej większości są to pensjonaty o niskim standardzie. Śmiało można powiedzieć, że jest to klimat typowo backpackerski. Jak zwykle, zatrzymaliśmy się w jednym z najtańszych obiektów w wiosce. Pierwszą noc zarezerwowaliśmy przez Booking, a następne już bezpośrednio u właścicielki. Nocleg kosztował nas niecałe 70 tys. kipów/os. (≈ 13,5 zł). Warunki w pensjonacie były dość spartańskie m.in. nie mieliśmy ciepłej wody i klimatyzacji, a łazienka prawdopodobnie była sprzątana po raz ostatni w sezonie letnim (znaleźliśmy w niej kilka zaschniętych gekonów). Kompletnie nam to nie przeszkadzało, gdyż większość czasu i tak spędzaliśmy poza miejscem zakwaterowania. Obiekt posiadał za to dobrą lokalizację, bowiem leżał na prawym brzegu rzeki Nam Ou, czyli w tej mniejszej i spokojniejszej części. Od razu wychodząc z pokoju mieliśmy do dyspozycji kilka knajp, które serwowały pyszne jedzenie. Jeśli chodzi o ceny w Nong Khiaw, to są one podobne do reszty kraju, czyli krótko mówiąc jest tam tanio. Posiłek zjecie za mniej niż 10 zł.
Pensjonat, w którym się zatrzymaliśmy.
Nasz pokój.
Lewobrzeżna część Nong Khiaw stanowiąca centrum wioski.
A tu prawobrzeżna cześć Nong Khiaw, czyli ta mniejsza i spokojniejsza.
Co robić w Nong Khiaw?
Osoby aktywne na pewno nie będą nudziły się w Nong Khiaw, ponieważ przygotowano tam sporo atrakcji. Wśród turystów dużą popularnością cieszą się przejażdżki rowerowe po okolicy. W wiosce znajduje się kilka wypożyczalni rowerów, więc można pojeździć samemu, albo udać się na zorganizowaną wycieczkę. Osobiście nie korzystaliśmy z rowerów, dlatego nie wiemy ile one kosztują, ale bez wątpienia nie zbankrutujecie. W Nong Khiaw, dzięki rzece Nam Ou, panują idealne warunki do uprawiania kajakarstwa. Jeżeli chcecie wziąć udział w spływie, to zgłoście się do pierwszej lepszej agencji turystycznej. Oferują one trasy o różnej długości, także każdy dobierze dystans adekwatny do swoich potrzeb. Miłośnicy górskich wędrówek powinni zdobyć jakiś punkt widokowy, bowiem w wiosce jest ich kilka: Nong Khiaw Viewpoint, Pha Kao Viewpoint, Sleeping Lady Peak View-Point. My odpuściliśmy punkty widokowe, gdyż po Vang Vieng mieliśmy ich przesyt. W zamian wybraliśmy się na dwudniowy trekking do dżungli (właśnie w tym celu przyjechaliśmy do Nong Khiaw). Opcja ta łączy w sobie wszystkie wyżej wymienione aktywności z wyjątkiem rowerów. Dodatkowo, w trakcie wędrówki podziwia się rozległe pola ryżowe, a także odwiedza tradycyjne wioski, aby zobaczyć jak żyje lokalna społeczność. Obszar ten zamieszkuje wiele grup etnicznych, przez co posiada on niezwykle bogatą i ciekawą kulturę.
Spływ kajakowy rzeką Nam Ou.
W tle widać górę, na której znajduje się punkt widokowy Pha Keo Viewpoint.
Jeden z kilku wodospadów w pobliżu wioski (nie posiada on nazwy).
Trekking po dżungli w okolicy Nong Khiaw
Jeśli już przyjechaliście do Nong Khiaw, to koniecznie wybierzcie się na trekking do dżungli. Samotna eksploracja lasu deszczowego nie wchodzi jednak w grę, bowiem nie ma tam wyznaczonych szlaków turystycznych. Jedyna opcja to wycieczka z przewodnikiem. Chcąc wziąć w niej udział, udajcie się do lokalnej agencji turystycznej. W Nong Khiaw funkcjonuje kilka biur, które zajmują się organizacją takich wypadów. Oferują one 1-, 2- i 3-dniowe trekkingi. My zdecydowaliśmy się na dwudniową wędrówkę. Zapłaciliśmy za nią po 800 tys. kipów/os. (≈ 153 zł). Stawki wszędzie są zbliżone, aczkolwiek próbujcie się targować. W przypadku liczniejszej grupy (nas było tylko trzech), prawdopodobnie będzie nieco taniej. W cenie trekkingu był: przewodnik, wyżywienie (dwa obiady, kolacja i śniadanie), nocleg, spływ kajakowy oraz transport łodzią. Zanim wybierzecie się na wycieczkę, to musicie wiedzieć, że trekkingi w Azji Południowo-Wschodniej wyglądają zupełnie inaczej niż w Polsce. Przede wszystkim są o wiele krótsze i mniej wymagające. Osoby, które dużo chodzą po górach zapewne będą czuły niedosyt, jednak większość turystów zadowoli się takim spacerem. Osobiście liczyliśmy na coś bardziej ekscytującego, ale nie ma co narzekać, bo wypad do dżungli sam w sobie jest interesującym przeżyciem.
Schematyczna mapa trekkingu.
Wzgórza otaczające Nong Khaiw porasta wiecznie zielony las deszczowy.
Zarośla bambusowe.
Mały mieszkaniec dżungli witający nas z otwartymi rękoma :)
Niestety, wiele fragmentów dżungli zostało wykarczowanych i zamienionych w pola uprawne.
W trakcie trekkingu przeszliśmy przez niejedno pole ryżowe.
Pierwszy dzień trekkingu był dość intensywny, ponieważ chodziliśmy w sumie 5-6 godzin. Jak przystało na prawdziwy las deszczowy, non stop w nim mżyło. Warunki takie sprawiały, że gliniaste podłoże było bardzo śliskie, więc musieliśmy zachować ostrożność. Jeśli chodzi o dobór obuwia, to adidasy są zdecydowanie najwygodniejsze, ale w sandałach też pokonacie tą trasę (przewodnik szedł w zwykłych klapkach). Decydując się na adidasy w porze deszczowej, wiedzcie, że po trekkingu będą one kompletnie przemoczone, zabłocone i do tego cuchnące. Wbrew pozorom, pełne buty i skarpety absolutnie nie chronią przed pijawkami. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze, gdyż każdy z nas je złapał niezależnie od rodzaju obuwia. W godzinach popołudniowych zatrzymaliśmy się w jednej z wiosek na obiad. Naszym zdaniem, był to najsłabszy moment trekkingu, bowiem spędziliśmy tam za dużo czasu. Oczywiście, nie było w tym żadnego przypadku. Jest to zamierzone działanie, które ma sprawić, że turyści zostawią w wioskach jak najwięcej pieniędzy m.in. kupując zimne napoje. Po przerwie obiadowej kontynuowaliśmy marsz. Nieoczekiwanie, przewodnik z minuty na minutę zaczął słabnąć. W końcu oznajmił, że źle się czuje i ma gorączkę. W pewnym momencie przepuścił nas przodem i kulturalnie zwymiotował. Na szczęście, niedługo doszliśmy do wioski, w której nocowaliśmy. Kolację zjedliśmy u jednej z miejscowych rodzin. Wieczór zakończyliśmy popijając “happy water”, czyli lokalny bimber.
Jak przystało na prawdziwy las deszczowy, non stop w nim mżyło.
W niektórych momentach ścieżka pokrywała się ze strumieniem.
W wiosce przywitała nas gromadka ciekawskich dzieciaków.
W dżungli panowała straszna duchota, dlatego przez całą wędrówkę lał się z nas pot.
Trasa przebiegała przez przełęcz widoczną na zdjęciu.
Chata, w której spędziliśmy noc.
Drugiego dnia wędrowaliśmy o połowę krócej, maksymalnie 3 godziny. Przewodnik przespał całą noc i rano obudził się jak nowonarodozny. Po śniadaniu przypłynęła po nas łódź z czterema turystami; wśród nich była para z Polski. Wykupili oni jednodniowy trekking, a organizator postanowił zaoszczędzić i połączył obie grupy. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy malutką wioskę Muang Ngoy. Góruje nad nią punkt widokowy Phanoi Viewpoini, na który nie omieszkaliśmy wejść. Następnie udaliśmy się do jaskini pozbawionej oświetlenia. Eksploruje się ją przy użyciu czołówek lub latarek w telefonach. Wizytę w Muang Ngoy zakończyliśmy krótką przechadzką po wsi. Mniej więcej w południe zaserwowano nam obiad. Każdy otrzymał porcję ryżu z jajkiem i warzywami zawiniętą w liść bananowca. Kolejna atrakcja to ukryty w dżungli wodospad Tad Mook Waterfalls. Wprawdzie, nie jest on zbyt okazały, ale można do niego wskoczyć i ochłodzić się w lodowatej wodzie. W planach mieliśmy jeszcze zwiedzanie ekologicznej farmy, ale nikt nie był nią zainteresowany, więc ostatecznie z niej zrezygnowaliśmy. Powrót nad rzekę Nam Ou zajął nam godzinę. Na brzegu czekały już na nas kajaki. Za ich pomocą wróciliśmy do Nong Khiaw (spływ trwał około 30 minut). Tego dnia przeszliśmy niewiele kilometrów, a mimo to wylaliśmy z siebie siódme poty z powodu dużej wilgotności powietrza!
Wieś Muang Ngoy. Ów osada jest kilkukrotnie mniejsza od Nong Khiaw.
Punkt widokowy Phanoi Viewpoini.
Spojrzenie z Phanoi Viewpoini na zabudowania wioski Muang Ngoy.
Obiad podczas trekkingu.
Wodospad Tad Mook Waterfalls.
Powrót kajakami do Nong Khiaw.
Pola ryżowe w Nong Khiaw
Jak zapewne wiecie, ryż jest podstawą wyżywienia w Azji Południowo-Wschodniej i tym samym w Laosie. Stanowi on główny składnik diety większości Laotańczyków, dlatego spośród wszystkich upraw w tym kraju, pola ryżowe zajmują największy areał. Oprócz upodobań żywieniowych, ważnym czynnikiem jest również sprzyjający klimat. Ów roślina jest dość wymagająca i do wzrostu potrzebuje wysokich temperatur oraz dużej ilości wody. W okolicach Nong Khiaw panują idealne warunki do uprawy tego zboża. Gliniaste podłoże sprawia, że woda nie wsiąka w glebę tworząc rozlewiska. Pola ryżowe widzieliśmy w różnych krajach, ale te w Nong Khiaw były zdecydowanie najładniejsze. Zrobiły na nas większe wrażenie niż słynne tarasy ryżowe w Sapa (Wietnam), aczkolwiek nie powinniśmy porównywać tych miejsc ze sobą, gdyż ryż w Laosie dopiero dojrzewał, a w Wietnamie było już po żniwach. Atrakcyjność pół ryżowych w Nong Khiaw wynika z górskiego ukształtowania terenu, dzięki czemu można je podziwiać z ciekawszej perspektywy.
Malownicze pola ryżowe w pobliżu Nong Khiaw.
Pola ryżowe zajmują największą powierzchnię spośród wszystkich upraw w Laosie. Fakt ten nie powinien nikogo dziwić, gdyż jest to główny składnik diety mieszkańców Azji Południowo-Wschodniej.
W północnym Laosie panują idealne warunki do uprawy tego zboża.
Ryż do wzrostu potrzebuje wysokich temperatur oraz dużej ilości wody.
Na polu ryżowym.
Jak długo zostać w Nong Khiaw?
Naszym zdaniem, warto zatrzymać się tu na co najmniej 3 dni. Odwiedzając Nong Khiaw koniecznie wybierzcie się na trekking do dżungli, bowiem jest to najciekawsza atrakcja tego regionu. Uważamy, że 2-dniowy trekking jest najbardziej optymalny, gdyż w jego trakcie pokonuje się podobny dystans, co w przypadku 3-dniowej wędrówki. Tak naprawdę, podczas dłuższych wypadów więcej czasu spędza się w wioskach. Wycieczki do dżungli wyglądają zazwyczaj identycznie, czyli pierwszy dzień to dość intensywna wędrówka, a kolejne dni to rekreacja: zwiedzanie jaskiń, spływ kajakowy, wejście na punkt widokowy, pływanie łodzią po rzece Nam Ou i odwiedzanie wiosek. Jeśli podczas pobytu w Nong Khiaw traficie na dobre warunki pogodowe, to bez wahania wdrapcie się na jakiś punkt widokowy leżący w wiosce. Na pewno tego nie pożałujecie.
Płyniemy na punkt widokowy Phanoi Viewpoini w Muang Ngoy.
Młodzi mnisi w wiosce Muang Ngoy.
Laotańska prowincja.
Krowy pasące się na brzegu Nam Ou.
Dojazd z Nong Khiaw do Wietnamu
Z Nong Khiaw chcieliśmy przedostać się do Wietnamu, a konkretnie do miasta Điện Biên Phủ leżącego tuż przy granicy z Laosem. Do pokonania mieliśmy dystans około 320 km. Teoretycznie, do Dien Bien kursują bezpośrednie autobusy z Nong Khiaw, ale tak naprawdę jest jedna przesiadka, o której wcześniej nam nie powiedziano. Za bilety zapłaciliśmy po 600 tys. kipów/os., czyli jakieś 115 zł. Z Nong Khiaw wyruszyliśmy z samego rana tuk-tukiem (mniej więcej o godzinie 7). Towarzyszyła nam para Polaków, którą poznaliśmy dzień wcześniej na trekkingu. Ich celem było jednak miasto Chiang Mai w Tajlandii. Sądziliśmy, że przejażdżka tuk-tukiem potrwa maksymalnie kilka minut. Niestety, jechaliśmy prawie godzinę, gdyż autobus w rzeczywistości odjeżdżał z miejscowości Pak Mong oddalonej o 30 km od Nong Khiaw. Na dworcu w Pak Mong czekaliśmy kolejne 40 minut na autobus. W sumie byliśmy jedynymi osobami, które do niego wsiadły. Oprócz naszej trójki, w środku znajdował się jeden pasażer-turysta (prawdopodobnie Chińczyk), kierowca, jego ziomek oraz “szefowa” z saszetką wypchaną pieniędzmi.
Za chwilę rozpoczniemy podróż do Wietnamu.
Kasy biletowe na dworcu w Pak Mong.
Miniautobus do Dien Bien.
Wydawać by się mogło, że przejazd do Wietnamu z czterema osobami to słaby biznes. Szybko okazało się, że jest to doskonała przykrywka do przemycania tytoniu. Co chwilę stawaliśmy, aby odebrać od miejscowych wielkie wory wypchane suszonymi liśćmi tytoniu. Proces ten przebiegał bardzo sprawnie; wór ważono, szefowa wypłacała jego właścicielowi “kwit”, towar wrzucano na pakę i jechaliśmy do następnego punktu. W ten oto sposób, wnętrze autobusu szybko wypełniło się pakunkami. Przez całą drogę musieliśmy siedzieć w tym specyficznym smrodzie. Oprócz tytoniu “szmuglowaliśmy” jeszcze mięso, bowiem jedna z pasażerek (dosiadła się później) przewoziła większe ilości tego produktu. Tuż przed granicą rozdzieliła je na mniejsze porcje i każdemu wsunęła pod siedzenie :) Na granicy kierowca wręczył pogranicznikom łapówkę. Jeden z celników dla formalności wszedł do autobusu, jednak nie zauważył niczego podejrzanego w trakcie kontroli :) Z powodu “przemytu”, przejazd do Dien Bien strasznie się przeciągnął. Ostatecznie dojechaliśmy na godzinę 19, ale krążyliśmy jeszcze po mieście rozwożąc towar. Spóźniliśmy się przez to na autobus do Sapy, dlatego postanowiliśmy pojechać najpierw do Hanoi. Na zakończenie dodamy, że ów podróż była niezwykle ciekawym i zarazem zabawnym przeżyciem.
KONIEC
Pozostałe wpisy z podróży po Azji Południowo-Wschodniej:
- Podróż do Azji Południowo-Wschodniej w porze deszczowej
- Tajlandia: co warto zobaczyć w Bangkoku?
- Kambodża: starożytne ruiny Angkor Wat | Bayon | Ta Prohm | Siem Reap
- Kambodża: jezioro Tonle Sap i pływająca wioska Kampong Phluk
- Kambodża: największe atrakcje Phnom Penh
- Laos: czy warto odwiedzić Wientian?
- Laos: Vang Vieng, czyli laotańska mekka backpackersów
- Laos: Luang Prabang i wodospad Kuang Si