Co wydarzyło się na Przełęczy Diatłowa?
Zimą 1959 roku grupa studentów z Jekaterynburga składająca się z dwóch kobiet i siedmiu mężczyzn wyruszyła w północny Ural z zamiarem zdobycia góry Otorten (1234m n.p.m.). Uczestnicy wyprawy, pomimo młodego wieku (od 21 do 24 lat) byli zaprawionymi w bojach narciarzami i turystami górskimi. Każdy z nich brał już udział w podobnych ekspedycjach. Do wyprawy dołączył doświadczony przewodnik górski Semjon Zołotarew (37 lat).
Studenci wystartowali z Jekaterynburga 25 grudnia. Do wsi Wiżaj dotarli następnego dnia wieczorem. Po nocy spędzonej w wiosce ruszyli w góry. Już na samym początku wędrówki, jeden z uczestników (Jurij Judin) rozchorował się i postanowił wrócić do wioski. Reszta dalej kontynuowała wyprawę. Studenci byli dobrze przygotowani do surowej uralskiej zimy. Dzięki nartom poruszali się bardzo sprawnie i szybko. Wszystko szło po ich myśli…
Sytuacja skomplikowała się 1 lutego. Warunki pogodowe zmieniły się diametralnie. Zaczął padać gęsty śnieg i wiać porywisty wiatr. Pogorszyła się widoczność. Narciarze zboczyli ze szlaku. Znaleźli się w miejscu, w którym nie chcieli być – na stoku Góry Umarłych (Cholat Sjakl). Zmuszeni byli rozbić tam obóz chcąc przeczekać zawieruchę … rano wszyscy byli już martwi!
Uczestnicy wyprawy umówili się ze znajomymi z uczelni, że po zdobyciu góry Otorten i powrocie do Wiżaju wyślą im telegram – najpóźniej do 12 lutego. Nie zrobili tego jednak do 20, dlatego wszczęto alarm. Politechnika Uralska wysłała na miejsce tragedii swoją ekipę ratunkową.
26 lutego ratownicy znaleźli namiot należący do studentów. Był zniszczony, przysypany śniegiem i rozcięty z boku. Z namiotu wychodziły ślady w kierunku lasu (oddalony o jakieś 1,5 km od namiotu). Ślady były chaotyczne. Urywały się w pewnym momencie. Ratownicy nie byli w stanie stwierdzić, czy pozostawiło je osiem, czy może dziewięć osób.
Poszukiwania doprowadziły ratowników na skraj lasu, gdzie pod dużą sosną znaleźli ciało kobiety i mężczyzny. Ofiary były bardzo „skromnie” odziane – prawdopodobnie miały na sobie jedynie nocną bieliznę. Obok ciał dostrzeżono resztki małego ogniska. Zwrócono również uwagę na połamane gałęzie u sosny. Możliwe, że ktoś się na nią wspinał. W jakim celu? – Może chciał zobaczyć co się dzieje w obozie.
Następne trzy ciała leżały w śniegu między sosną, a namiotem. Sądząc po pozach w jakich je znaleziono, osoby te chciały wrócić do namiotu po odzież (również były porozbierane). Poszukiwania pozostałych czterech osób trwały ponad dwa miesiące. Odnaleziono je kilkadziesiąt metrów od sosny, pod którą natrafiono na dwa pierwsze ciała. Spoczywały na dnie kilkumetrowego jaru.
Wyjaśnienie tragedii na przełęczy Diatłowa
W toku dochodzenia ustalono, że studenci musieli się czegoś przestraszyć. Obozowisko opuścili w pośpiechu. Zamiast otworzyć namiot rozcięli go nożem. Wybiegli w niekompletnych strojach, w samych skarpetach lub w jednym bucie (wskazywały na to ślady). Na dworze mogło być wówczas nawet -30°C.
Sekcja zwłok wykazała, że pierwsza piątka zmarła w wyniku hipotermii, czyli krótko mówiąc zamarzła. Jeden mężczyzna miał pękniętą czaszkę, jednak według lekarzy nie zagrażało to jego życiu i co więcej nie przeszkadzało w samodzielnym poruszaniu. Czy jednak rzeczywiście tak było? A może ów mężczyzna rozbił sobie głowę spadając z sosny? Mogło to być na tyle poważne, że nie był w stanie kontynuować ucieczki? Może nieśli go koledzy, dlatego ratownicy nie mogli doliczyć się ilości śladów pozostawionych przy namiocie.
Dużo trudniej wyjaśnić przyczynę śmierci pozostałych czterech studentów. Osoby te nie zginęły z wyziębienia, gdyż były dość dobrze ubrane. Miały na sobie ubrania zabrane z ciał współtowarzyszy – wzięli je, gdy tamci już nie żyli. Sekcja zwłok wykazała, że ciała znalezione w jarze były mocno poturbowane – miały zmiażdżone klatki piersiowe i strzaskane czaszki. Kobieta nie miała języka, a jej twarz była zmasakrowana (niektórzy uważają, że to sprawka niedźwiedzi lub lisów).
Do dziś nie wiadomo, co tak naprawdę wydarzyło się na stokach Góry Umarłych, pomimo, że od tej mrożącej krew w żyłach tragedii upłynęło już ponad 50 lat. Brak racjonalnych wyjaśnień sprawił, że ludzie zaczęli prześcigać się w wymyślaniu teorii spiskowych.
Tragedia na przełęczy Diatłowa - teorie
Początkowo uważano, że to sprawka rdzennych mieszkańców tych ziem – Mansów (syberyjski naród zamieszkujący ziemie między Uralem, a rzeką Ob). Domniemano, że Mansowie mogli wziąć turystów za intruzów, którzy wtargnęli na ich tereny. Na miejscu tragedii nie było jednak żadnych śladów walki. Nie znaleziono również krwi. Nic nie wskazywało zatem na obecność osób trzecich. Lekarze również wykluczyli pobicie. Dlaczego? Ciała znalezione w jarze miały obrażenia podobne do tych, jakie odnoszą osoby w wypadkach samochodowych. Człowiek nie jest w stanie pobić drugiego człowieka w ten sposób nawet przy użyciu ciężkiego przedmiotu – po prostu nie ma na tyle siły. Zastanawiające jest to, że pomimo rozległych obrażeń wewnętrznych, tkanka miękka ofiar (m.in. skóra) była nieuszkodzona. Teoria morderczych Mansów została obalona raz na zawsze. W ramach ciekawostki dodam, że Cholat Sjak (góra na stokach, której zginęli studenci) w języku Mansów oznacza Górę Umarłych, natomiast Otorten (szczyt, który był celem wyprawy) można przetłumaczyć dosłownie jako „Nie idź tam”.
”Najnormalniejszą” teorią wydaje się być ta o lawinie. Turyści wiedzieli, że huk w górach oznacza tylko jedno – schodzącą lawinę. Słysząc ten dźwięk wpadli w panikę. Ich namiot mógł zostać zasypany, dlatego go rozcięli. Obrażenia jakie miały ciała znalezione w jarze również mogłyby na to wskazywać (samo wpadnięcie do jaru nie spowodowałoby takich urazów, gdyż był za płytki). W miejscu tragedii nie było jednak żadnych śladów, które świadczyłyby o zejściu lawiny – lawinisko nie znika przecież od tak. Co więcej, Diatłow (23-letni Igor Diatłow był kierownikiem wyprawy) jako doświadczony turysta górski rozbił obóz w bezpiecznym miejscu, dobrze osłoniętym i o małym nachyleniu. Zakładając nawet, że lawina zeszła, czemu uczestnicy ekspedycji nie wrócili do namiotu po ustaniu hałasów, tylko w niekompletnym odzieniu spędzili 2 godziny na siarczystym mrozie. Dlaczego część grupy po śmierci swoich kolegów skierowała się w głąb lasu, a nie do obozu?
Kolejna teoria to już najwyższy poziom spiskowy. Jej zwolennicy, z rodzinami ofiar na czele, uważają, że to sprawka wojska. Ich zdaniem turyści weszli na tereny wojskowe, na których testowano nową broń. Skąd te przypuszczenia? Niedaleko miejsca tragedii znaleziono fragmenty „podejrzanych” urządzeń. Świadkowie zeznali, że w nocy z 1 na 2 luty, mniej więcej nad Górą Umarłych, widzieli na niebie świecące kule. Ubrania należące do jednej z ofiar znalezionych w jarze były napromieniowane, a osoby obecne na pogrzebie pierwszych pięciu studentów stwierdziły, że ich twarze miały mocno pomarańczową barwę. Nowiny te pozwoliły wysnuć wniosek, że owe kule były wybuchami, które wystraszyły turystów. Niektórzy twierdzą, że wybuchy mogły być bezpośrednią przyczyną śmierci osób znalezionych w jarze.
Władze Związku Radzieckiego stanowczo temu zaprzeczyły. Wydały oświadczenie, że nigdy na tych terenach nie testowano żadnego uzbrojenia. Wszystko wytłumaczono w ”racjonalny” sposób. Do napromieniowania ubrań doszło na Politechnice. Niezidentyfikowany sprzęt to pozostałości po starej wieży radarowej, a twarze ofiar uległy … poparzeniom słonecznym. Wyjaśnienia te wydają się dość naciągane, ale z drugiej strony, jeśli wojsko rzeczywiście brałoby w tym udział, to czy nie posprzątałoby wszystkiego dokładnie? A może w ten sposób chciało odstraszyć przyszłych ciekawskich?
Teoria wojskowa jest znacznie bardziej zagmatwana niż mogłoby się to wszystkim wydawać. Jeśli wojsko, tak jak mówi, nie maczało w tym palców, to czemu 16 lutego – 4 dni przed zawiadomieniem Politechniki o możliwym wypadku – wszczęło już dochodzenie? Teoretycznie na miejscu wypadku nie stwierdzono obecności osób trzecich. Jeśli faktycznie nikogo więcej tam nie było, to czemu Jurij Judin (student, który się rozchorował i zawrócił do wsi Wiżaj) rozpoznając przedmioty znalezione na miejscu tragedii, wskazał kilka gadżetów, które nie należały do żadnego z jego nieżyjących kolegów – gogle, narty i kawałek materiału (istnieje przypuszczenie, że mógł pochodzić z żołnierskiego płaszcza)? Czemu po kilku dniach cały teren zamknięto na 3 lata? I w końcu czemu utajniono akta sprawy?
Oprócz trzech ”podstawowych” teorii pojawiają się również dodatkowe. Na przykład wpływ infradźwięków. Infradźwięki to fale dźwiękowe, których nie jest wstanie usłyszeć ludzkie ucho. Ich źródłem mogą być np.: silne wiatry, lawiny, … wybuchy atomowe, przelatujące odrzutowce, czy rakiety. Wpływ tych fal na człowieka nie jest do końca potwierdzony, jednak niektórzy naukowcy uważają, że mogą one wzbudzać stany depresyjne. Może to właśnie infradźwięki wywołały atak paniki u studentów? Jest to prawdopodobne, jednak fale te z pewnością nie zmiażdżyły im klatek piersiowych i czaszek!
Możemy również spotkać się z wersją, że któryś z uczestników wyprawy wyszedł nad ranem z namiotu i zobaczył na niebie pomarańczowe kule, nie wiedząc co to, wszczął alarm. Inna teoria głosi, że nad górami przeleciał odrzutowiec. Huk jaki temu towarzyszył przypominał schodzącą lawinę. Jest to mało prawdopodobne, gdyż w tamtych latach nie istniały żadne lotniska w pobliżu miejsca tragedii. Zakładając jednak, że tak było, czemu studenci nie wrócili do obozu po ustaniu hałasu?
Najbardziej zastanawiające jest to, czemu we wszystkich relacjach podawane jest, że „znaleziono namiot”, „namiot rozcięty był od wewnątrz”, „chcieli wrócić do namiotu” itp. Czy 9-osobowa grupa spała w jednym namiocie? Czy nie jest to dziwne? Może drugi namiot rozbity był w innym miejscu i został np.: porwany przez lawinę, albo … wojsko odnalazło go wcześniej? Czemu część grupy zdążyła się ”jako tako" ubrać, a część wybiegła w nocnej bieliźnie? Jeśli wszyscy spali w jednym namiocie, to czy nie powinni być ubrani w podobnym stopniu? Kolejna sprawa to ognisko. Jeśli ktoś chce się przed kimś lub czymś ukryć, to nie rozpala ogniska, nawet jak jest mu zimno.
Tragedia ta sprawiła, że obszar wokół Góry Umarłych okrył się złą sławą. Wiele osób do dziś twierdzi, że występują tam zjawiska paranormalne. Nie brakuje i takich, którzy uważają, że dochodzi tam do spotkań trzeciego stopnia. Spora grupa ludzi twierdzi, że to sprawka rosyjskiego yeti. Związek Radziecki sam jest sobie temu winien, gdyż w maju 1959 roku umorzył śledztwo, stwierdzając przy tym, że za śmiercią studentów stoi "działanie nieznanej siły".
Wiele osób próbowało dociec prawdy. Jedną z nich był rosyjski dziennikarz Jurij Jarowoj. W 1967 roku wydał książkę poświęconą tej tragedii pt. „Najwyższy stopień trudności”. Jarowoj posiadał unikatową kolekcję dokumentów i zdjęć. Zginął niespodziewanie w wypadku samochodowym w 1980 roku. Wraz z jego śmiercią zniknęły wszystkie dokumenty. Wydarzenia te ożywiły dawne spekulacje oraz umocniły ludzi w przekonaniu, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Dla upamiętnienia ofiar tej tragedii, miejsce w którym zginęli studenci nazwano Przełęczą Diatłowa.